Wywiad z Martinem Solaresem

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 30 czerwca 2015

„Każda powieść powinna być próbą odpowiedzi na jakieś pytanie”

Martin Solares to bezdyskusyjnie najbardziej egzotyczny gość wszystkich dotychczasowych edycji Międzynarodowego Festiwalu Kryminału i przy okazji jedna z bardziej intrygujących postaci. Do Wrocławia przyleciał prosto z Tampico w Meksyku, ale jak później się okaże nie była to jego pierwsza wizyta w Polsce, mało tego, polską literaturę zna lepiej niż zapewne nie jeden absolwent szkoły średniej. Solares to przede wszystkim krytyk literacki, wydawca, redaktor. Osiem lat temu zadebiutował „Czarnymi minutami” (Wydawnictwo Czarne, 2015), ale nowy kryminał już czeka na publikację. Ponoć będzie jeszcze bardziej mroczny.


- W posłowiu „Czarnych minut” wspomina Pan podróż do Polski. Czy to oznacza, że pobyt na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału nie jest Pana pierwszą wizyta w Polsce?

- Bynajmniej. To już trzeci raz, ale pierwszy raz we Wrocławiu. Pewnie Panią zaskoczę, ale od zawsze chciałem odwiedzić Polskę, poznać kraj, z którego pochodzą autorzy tych wszystkich fantastycznych książek! Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego oni opisują głównie fikcyjne miejsca, a nie swój kraj. Na przykład taki Stanisław Lem i jego wyobrażone światy. Albo Joseph Conrad, piszący o miejscach, które powstają w najciemniejszych i najdzikszych zakątkach serca.  I Jan Potocki. Czy wreszcie Ryszard Kapuściński, piszący co prawda o prawdziwych miejscach, ale nie o Polsce, a o Związku Radzickim, Afryce i Ameryce Południowej. Na deser Witold Gombrowicz, który nie tylko nie pisze o Polsce, ale i nawet w niej nie mieszkał. Zastanawiałem się, czy jest ktokolwiek, kto pisze coś o Polsce. O co chodzi z tym krajem? Co tu się wyprawia? Dlatego właśnie przyjechałem tu po raz pierwszy. Musiałem zbadać sprawę. Podjąłem również nieśmiałe próby nauki języka polskiego, ale po miesiącu zdołałem opanować najwyżej dziesięć zdań, z których do dziś pamiętam może trzy. Może. Były to zdania bardzo praktyczne. Typu jak zamówić pierogi, wódkę lub kawę. Myślę, że dziś byłbym w stanie zamówić kawę, ale wódki już nie. Ale nie szkodzi. I tak wolę kawę. Nauka jednak nie poszła w las, bo w czasie mojej drugiej wizyty w Polsce byłem najpopularniejszym uczestnikiem kursu organizowanego przez Instytut Książki. Bo jako jedyny umiałem po polsku zamówić wódkę!  

- „Czarne minuty” to Pana debiut. Dlaczego kryminał?

- Plany były trochę inne. Marzyła mi się powieść bardziej artystyczna. Ale nie wyszło, a kryminał jakoś sam wynikł. W czasie przygotowań do pisania uświadomiłem sobie, że w zasadzie moje rodzinne miasto – Tampico – nie doczekało się jeszcze współczesnego literackiego portretu. Co prawda słynny „Skarb Sierra Madre” B. Travena został napisany w Tampico, a John Huston zekranizował go w autentycznych plenerach, ale to było dość dawno temu. Wiele się od tego czasu zmieniło. Chciałem napisać książkę o tym, jacy są Meksykanie znad zatoki, jak żyją, kochają i cierpią niesprawiedliwość. Moja pisarska strategia również nie była przypadkowa. Potraktowałem temat jako raport o obcej planecie pisany przez obcego. Czyli tak, jakby Marsjanin zdawał relację z tego, co dzieje się na Marsie. Tampico to bardzo specyficzny region. Przemysł turystyczny miesza się z ciężkim. Wydobywa się tu dużo ropy naftowej. Do tego jest na szlaku przemytu, nie tylko narkotyków, do USA. Konwencja kryminału sama się więc nasuwa. Zaskoczył mnie sukces tej powieści. Polski to szósty język, na który zostały przełożone „Czarne minuty”. Siódmy będzie koreański. Trwają też prace nad ekranizacją.

- Zafrapowało mnie to, że „Czarne minuty” to w zasadzie zamknięta opowieść. Nie uległ Pan pokusie stworzenia cyklu, a może się mylę i Ramon Cabrera wróci?

- Jestem zwolennikiem teorii, że zawsze pisze się tę samą powieść z wciąż tymi samymi bohaterami. I że nie da się od tego uciec. Takie pisarskie przeznaczenie. Mógłbym przeprowadzić się do Polski, ale nie mógłbym uciec od meksykańskich problemów i moich bohaterów. Dwa miesiące temu skończyłem pisać drugą powieść – „Nie wysyłajcie kwiatów”. Pisałem ją siedem lat. Przez cały ten czas próbowałem zrozumieć, w jakim państwie mieszkam. Wracam w niej bowiem do tematu aktualnej sytuacji społecznej i politycznej w Meksyku. Meksyk jest teraz z krytycznym momencie, pogrąża się w bezprawiu i chaosie. Słowo „sprawiedliwość” traci swój sens. Z premedytacją nie użyłem go ani razu w „Nie wysyłajcie kwiatów”. Ramon Cabrera nie wróci w tej powieści, bo potrzebowałem młodszego i bardziej energicznego bohatera. Wymyśliłem sobie natomiast dwóch rywalizujących detektywów wzorowanych na Sherlocku Holmesie i Philipie Marlowe. Idealista kontra twardziel. Poza tym wydaje mi się, że „Nie wysyłajcie kwiatów” jest bardziej mroczne niż „Czarne minuty”.

- W „Czarnych minutach” pojawia się cała plejada intrygujących i autentycznych postaci typu B. Traven czy Alfred Hitchock. Dlaczego akurat oni?

- B. Traven był jednym z moich ulubionych pisarzy i to jest pierwszy powód. A drugi to fakt, że mieszkał w Tampico i jest to jeden z nielicznych pewników w jego enigmatycznym życiorysie. Gdy to odkryłem, uznałem, że nie mogę go pominąć, zasługuje na epizod w „Czarnych minutach”. Już choćby dlatego, że jako pierwszy próbował opisać moje miasto, przełożyć je na literaturę. Od początku wiedziałem, że pojawi się gdzieś w połowie „Czarnych minut”. Widziałem go jak małą bezludną wsypkę otoczoną morzem rekinów. Każdy napisany rozdział przybliżał mnie do niego. I gdy w końcu dotarłem do tej wyspy z B. Travenem, wreszcie mogłem się rozluźnić. I czytelnik wraz ze mną. Sceny z B. Travenem z założenia miały być chwilą oddechu przed mrocznym finałem.

- I faktycznie tak jest! A co z Alfredem Hitchcockiem?

- To z kolei mój mały hołd dla reżysera. Bardzo cenię jego twórczość, widziałem niemal wszystkie jego filmy. Przyśnił mi się którejś nocy, gdy pracowałem nad książką, i pomyślałem: czemu nie? Niech i Hitchcock pojawi się w „Czarnych minutach”. Pojawia się zresztą w nieco absurdalnej odsłonie, ale nic to. Myślę, że każdej powieści przyda się nieco absurdu, szaleństwa i nieprzewidywalności. Jak w życiu, które przecież nie jest jednowymiarową telenowelą. Scena z Alfredem w basenie jest najzabawniejszym momentem powieści. Śmiałem się w głos, gdy ją pisałem. A pisałem ją w bibliotece, więc zostałem zrugany za zakłócanie ciszy.

- Alfonso Quiroz Cuarón, „meksykański Sherlock Holmes”, to również autentyczna postać?

- Owszem. Mało tego – pochodził z Tampico! Był profesorem i twórcą katedry kryminologii na Narodowym Uniwersytecie Meksyku. Poznałem wielu jego uczniów, czytałem jego prace. To legendarna postać i faktycznie najlepszy śledczy w dziejach mojej ojczyzny.

Uważam, że wszystkie powieści tworzone są z małych przypadków i zbiegów okoliczności, ale nie jest to coś, czym autor powinien się chwalić. Te koincydencje plus dobrze dobrane słowa czynią z przeciętnej świetną powieść.

- W posłowiu napisał Pan, że prócz jednego pisarza, piosenkarza i detektywa, reszta postaci wzięła się z pytania, które usłyszał Pan we śnie. Co to był za sen?

To sen, którym zaczyna się powieść. W autobusie. Jedna z postaci słyszy: „Czy to prawda, że w życiu każdego człowieka jest pięć czarnych minut?”. To był mój sen, a cała powieść jest próbą odpowiedzi na to pytanie. Zresztą uważam, że każda powieść powinna być próbą odpowiedzi na jakieś pytanie. Tyle że to pytanie powinno być w niej ukryte, nie zadane wprost.  

- Meksyk dla polskich czytelników to jednak terra incognita, a literatura kryminalna to już kompletna niewiadoma. Proszę więc powiedzieć nieco o statusie powieści kryminalnej w Meksyku. Co się czyta? Czy boom na skandynawskie zbrodnie dotarł również do Ameryki Środkowej?

- Dotarł. Stieg Larsson jest w Meksyku bardzo popularny, a powieść kryminalna miewa się bardzo dobrze. Od jakichś dwóch dekad możemy mówić o gwałtownym rozwoju gatunku. Właśnie teraz powstają najlepsze meksykańskie kryminały. Szczęśliwie powieść w końcu oderwała się od wpływów amerykańskich, nabrała indywidualnych rysów. W XX wieku były to bowiem głównie kopie kryminałów z USA, ich intrygi przeniesione w meksykańskie realia. Z niewielkimi wyjątkami. Jednym z nich był Rafael Bernal. Według mnie jest autorem najlepszych meksykańskich kryminałów wszechczasów, choć muszę przyznać, że nie doczekał się wielkiej popularności. Jako pisarz pozostał niezauważony, również przez krytyków. Jego najbardziej znaną powieścią był „Spisek mongolski” z 1978 roku. To opowieść o ochroniarzu, który przetrwał rewolucję meksykańską, a teraz zabija polityków na zlecenie. Intryga jest na poły sensacyjna, na poły szpiegowska, a tytułowy spisek ma doprowadzić do likwidacji prezydenta USA.  

- Jest Pan również wydawcą. Jaką literaturę Pan wydaje?

- I piękną, i kryminalną. Jako wydawca nie różnicuję i nie tworzę sztucznych hierarchii. Lubię, gdy powieść mnie zaskakuje, i taką literaturę staram się promować. Obecnie kieruję meksykańską filią wydawnictwa Tusquets, które w swoim portfolio ma między innymi książki Harukiego Murakamiego, Milana Kundery, ale i Henninga Mankella czy Johna Updike’a.  

- Jest Pan gościem Międzynarodowego Festiwalu Kryminału. Czy podobne imprezy dedykowane wyłącznie literaturze kryminalnej odbywają się w Meksyku?

- Co roku w Querétaro przyznawana jest nagroda dla najlepszego czarnego kryminału (Premio Nacional de Novela Negra) i przy okazji odbywa się festiwal poświęcony tylko kryminałowi.

- Ostatnie pytanie musi dotyczyć Agathy Christie.

- To dobrze, bardzo lubię jej książki.

- W tym roku obchodzimy jubileusz 125-lecia urodzin pisarki i w związku z tym ciekawa jestem Pana stosunku do angielskiej królowej powieści kryminalnej. Czy którąś z jej książek ceni Pan w szczególności?

- Gdy byłem małym chłopcem, czyli dawno, dawno temu, w Tampico nie było zbyt wielu bibliotek. A te, które funkcjonowały, nie były dobrze zaopatrzone w literaturę kryminalną. W zasadzie nie było tam żadnego wyboru. Kilka amerykańskich powieści sensacyjnych i nic poza tym. Z księgarniami też było krucho. Krótko mówiąc: książki nie były powszechnie dostępnym dobrem. W tym czasie moją sąsiadką była starsza pani. Nie lubiłem jej. W ogóle. Była dziwna i trochę się jej bałem. Któregoś dnia musiałam się jednak przełamać i przekroczyć próg jej domu. Mama poprosiła, bym zaniósł jej kosz mango, i w zasadzie nie miałem wyboru. Trzeba było tam pójść. Gdy otworzyła drzwi, oniemiałem z wrażenia. Jej dom był pełen książek. Dosłownie! Nie mogłem powstrzymać się od gapienia się na regały. Poczesne miejsce zajmowały książki Agathy Christie. Starsza pani miała wszystkie jej kryminały. Cztery półki pełne Agathy Christie. Przeczytałem wszystko i to w pierwszym roku znajomości. To było lata temu, ale nadal mam słabość do Herkulesa Poirot. To wbrew pozorom skomplikowana postać, pełna wewnętrznych sprzeczności. Trochę jak każdy z nas.

Natomiast moją ulubioną powieścią jest „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, bo to książka pełna niespodzianek. Nie sposób odgadnąć zakończenia, a klucz do zagadki pojawia się dopiero w ostatnim rozdziale. Poza tym jest tak dobrze napisana, że nawet znając całą intrygę, można czytać ją w kółko. I nie będzie to strata czasu. Bardzo lubię też „Zabójstwo w Orient Extressie”. Obie powieści są niepowtarzalne.

- Dziękuję za rozmowę.

 

 

Z Martinem Solaresem rozmawiała Zofia Jurczak

Udostępnij