Wywiad z Krzysztofem A. Zajasem

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 07 marca 2017

„Najpierw ty rządzisz fikcją, a potem ona rządzi tobą”

Przede wszystkim o swojej najnowszej powieści, ale także o tym, dlaczego zaczął pisać kryminały, co pisze teraz i dlaczego pisanie demoralizuje – opowiedział nam Krzysztof A. Zajas, autor trylogii grobiańskiej i powieści „Oszpicyn”.

Ewa Dąbrowska: Z Pana biogramu dowiadujemy się, że Krzysztof Zajas „czyta literaturę, bada ją zawodowo, wykłada na wyższej uczelni i interpretuje według założeń nowej humanistyki”. Dlaczego więc postanowił Pan nie tylko badać, ale i tworzyć?

Krzysztof A. Zajas: To chyba pokusa wszystkich miłośników literatury, a więc i badaczy – spróbować samemu. Kiedy przez trzydzieści lat badasz, analizujesz i dzielisz się swoimi pomysłami ze studentami, to prędzej czy później dopada cię żądza przejścia od teorii do praktyki. W przypadku literaturoznawcy jest w tym również jakiś gest uczciwości: skoro tak się na tym znasz, to pokaż, czy potrafisz sam pisać. Co innego znać budowę samochodu, a co innego być dobrym kierowcą. Ale to tylko część odpowiedzi, ponieważ praktyka pisarska ma w sobie też coś z ucieczki od teorii. Jako badacz zajmowałem się tzw. literaturą wysoką – Herbert, Miłosz, teksty kultury pogranicza – natomiast kryminał i horror to zupełnie przeciwny biegun. Więc może i jakiś rodzaj prowokacji, pójścia pod prąd, zaprzeczenia sobie. Jeszcze inna odpowiedź mówiłaby o tym, że zawsze coś we mnie siedziało i praca akademicka nad literaturą nie zaspokoiła wszystkich moich literackich żądz. Jak widać, problem jest złożony, cha cha.

E.D.: Jak zareagowało środowisko akademickie na fakt, że pisze Pan kryminały? Kiedyś to był ponoć wstyd – Marek Krajewski na przykład długo zastanawiał się, czy nie opublikować swojej pierwszej powieści pod pseudonimem. Teraz jednak chyba się to zmieniło?

K.A.Z.: Też zastanawiałem się nad pseudonimem, bo to faktycznie wstyd, a raczej własne zawstydzenie, jakby się zrobiło coś nie całkiem przyzwoitego. Ostatecznie zaniechałem pomysłu, ponieważ głupie zdało mi się udawanie, że te kryminały pisze kto inny. Aby odróżnić teksty fikcjonalne od naukowych, dodałem jednak inicjał drugiego imienia, czyli A. Niby to samo, a jednak drobna różnica. Co do środowiska akademickiego, zareagowało bardzo przychylnie, wiele koleżanek i kolegów otwarcie kibicuje mojemu pisarstwu, za co jestem im bardzo wdzięczny, bo ten wstyd staje się odrobinę mniejszy. Studenci wyrażają to inaczej: lajkują na facebooku i przynoszą mi swoje płody literackie. Traktuję to jak wielki komplement.

E.D.: Czytelnicy kryminałów mogli Pana poznać z trylogii grobiańskiej. Planuje Pan powrót któregoś z jej bohaterów czy to już ostatecznie zamknięty rozdział?

K.A.Z.: Nawet gdybym chciał go zamknąć, presja czytelników jest spora. Krzyczą: „Chcemy Krzyckiego i Bałysia!”. Zwłaszcza Lucek Bałyś budzi ogromną sympatię, czemu się nie dziwię, bo też go lubię i sceny z nim pisało mi się najlepiej. I najłatwiej. Więc pewnie to on powróci jako główny bohater, a posępny komisarz, czy już inspektor Andrzej Krzycki będzie musiał go wyciągać z tarapatów. Tak to jest: stworzysz coś ze złudzeniem wszechmocy, a potem ten wykreowany świat ma swoje prawa i jako autor musisz je honorować. Najpierw ty rządzisz fikcją, a potem ona rządzi tobą.

E.D.: A Wojciech Jaromin, bohater „Oszpicyna”? Powróci?

K.A.Z.: Nie przewidywałem tego. To postać stworzona na potrzeby tej jednej historii. Zdaję sobie sprawę z jej niespełnienia, jakby Jaromin po zyskaniu wiedzy i doświadczenia odpuścił dokładnie wtedy, kiedy mógłby zacząć działać, ale chyba nie dało się inaczej. „Nigdy nie będzie koniec”, powtarza w finale i takie jest w moim przekonaniu najuczciwsze zakończenie tej historii. Ale jednak zakończenie, to znaczy nie wiem, co by miało się dziać dalej.

E.D.: Jak dużo jest prawdziwego Oświęcimia w książkowym Oszpicynie? I ilu prawdziwych ludzi w bohaterach?

K.A.Z.: Tak w procentach to nie umiem określić. Topografia z grubsza się zgadza, ale pewne miejsca dodałem, ponieważ pasowały mi do akcji: niektóre ulice wydłużyłem i przekręciłem ich nazwy, poprzesuwałem urzędy, tu i tam dołożyłem tunele i zagajniki, których w rzeczywistości nie ma. Ale chyba przy pisaniu zawsze tak jest – realne miesza się z wymyślonym i nie rozplączesz tego patchworka. Zresztą, nie ma po co. Podobnie jest z bohaterami. Żaden nie odpowiada konkretnemu, realnie istniejącemu człowiekowi, chociaż wymyślając ich, czasami myślałem o tym lub tamtej. Moim celem nie było dokładne odwzorowanie miasta, ale skonstruowanie znaku, symbolu, pod którym ukrywałoby się wiele takich miast i ludzi.

E.D.: Dlaczego wybrał Pan właśnie to miasto na miejsce akcji swojej powieści? Czy tylko ze względu na jego historię?

K.A.Z.: Nie. Przede wszystkim dlatego, że w tym mieście się urodziłem i wychowałem. Opuszczając je jako dorosły człowiek i przenosząc się do Krakowa, nie zdawałem sobie sprawy, jakie miejsce zostawiam za sobą i co ono znaczy. Albo co powinno było znaczyć, a nie znaczyło. Dopiero ex post – przez literaturę, studia polonistyczne, cudze teksty – odkrywałem ze wstrząsem, skąd pochodzę. I doszło do zderzenia dwóch niemożliwych do pogodzenia obrazów: sielskiego dzieciństwa z pejzażem malowniczych stawów i krzykiem dzikich kaczek, gdzie przeżywałem pierwsze poetyckie uniesienia, oraz dymiących krematoriów, z których popioły sypano do tych samych stawów. Pogodzić niemożliwe, o tym też jest ta książka. Bardzo osobista książka, jak widać.

E.D.: Swoją najnowszą powieść zadedykował Pan dwóm osobom: Mamie oraz Henrykowi Schönkerowi*. Jak duże znaczenie dla powstania „Oszpicyna” miało „Dotknięcie anioła”? I literatura na temat Holokaustu w ogóle?

K.A.Z.: Ta książka jest osobista również dlatego, że klimaty do niej czerpałem z opowieści mojej Mamy, rodowitej oświęcimianki, która całą okupację przeżyła w mieście, tuż pod murami obozu, a raz nawet wjechała za bramę rowerem, nie całkiem świadoma konspiracyjnej intrygi, w którą ją wciągnięto. Dużo mówiła, w kółko powtarzała pewne historie, a inne przemilczała bądź zbywała niechętnym: „po co do tego wracać”. Czuła, że to coś wielkiego, co jej się wymyka, na co nie ma słów. Dlatego w „Oszpicynie”tak ważna jest opozycja pomiędzy opowieścią i milczeniem. Mówimy coś, by nie powiedzieć czegoś innego. Ponieważ tego innego powiedzieć się nie da. A Henryk Schönker reprezentuje tę drugą stronę, oświęcimskich Żydów, którzy zniknęli, dosłownie rozpłynęli się w powietrzu, a przecież gdzieś tam ciągle są. Jego ojciec i mój dziadek przyjaźnili się przed wojną, nazwisko Szenkierów wciąż przewijało się w opowieściach Mamy, i kiedy przed kilku laty odnalazłem prawdziwego, żywego Henryka i mogłem go uściskać, zwyczajnie się rozpłakałem. Historia mojego prywatnego Oszpicyna zatoczyła wielkie koło. Więc nie tyle poruszające „Dotknięcie anioła”, ile on sam, prawdziwy Henryk Schönker, był dla mnie ważny – wysłannik świata, który przepadł w historii, jak sama żydowska nazwa miasta. Olbrzymia literatura na temat Holokaustu znana mi jest tylko wyrywkowo. Niewątpliwie wielki wpływ miało i ma nadal na mnie pisarstwo Hanny Krall, choć to zupełnie inny styl i gatunek. Ona osiągnęła absolutne mistrzostwo w pisaniu o tych arcytrudnych tematach. Więc raczej ogólne wykorzystanie klimatów, sygnałów niesamowitości, niż bezpośrednie czerpanie.

E.D.: Wprowadzenie tematyki Holokaustu do literatury, nazwijmy ją ogólnie, kryminalnej (trudno bowiem jednoznacznie zaklasyfikować gatunkowo „Oszpicyn”) – czyli z założenia rozrywkowej – to dosyć ryzykowny pomysł. Nie bał się Pan reakcji krytyków i czytelników?

K.A.Z.: Oczywiście, że się bałem. Krytyków mniej, bo ci dotychczas nie poświęcali mi zbyt wiele swej cennej uwagi. Zresztą, oni zwykle czują się strażnikami granic gatunków, więc pewnie będą mówić, że to ani kryminał, ani horror, takie nie wiadomo co. Przede wszystkim boję się czytelników, ponieważ w przypadku tego typu literatury to ten zwykły, codzienny pożeracz książek jest najwyższą instancją, on feruje wyroki i stawa ocenę. Na szczęście pierwsze reakcje są bardzo pozytywne i potwierdzają, że udało mi się osiągnąć deklarowany na skrzydełku cel: książka ma być do czytania. Czytają, pochłaniają, nie mogą się oderwać. Piszą, że to nie tylko kryminał i horror, że jest pod spodem coś ważnego i prawdziwego. To najważniejsze. Nigdy nie uważałem, że kultura popularna ma się sprowadzać wyłącznie do bezmyślnej rozrywki i straszenia bądź rozśmieszania na przemian. Powinna też skłaniać do myślenia, w końcu po to mamy mózgi. Przy okazji trylogii grobiańskiej ktoś zauważył, że to właściwie taki współczesny kryminalny moralitet, i bardzo mnie ta opinia cieszyła. Owszem, trzeba się w przypadku „Oszpicyna” również liczyć z hejtem – zwłaszcza ze strony tych, którzy nie czytają, bo taka jest specyfika naszych hejterów – ale szkoda się przejmować na zapas.

E.D.: A co napisałby Pan – jako badacz i interpretator literatury, nie autor książki – o „Oszpicynie”?

K.A.Z.: Właśnie to. Że forma kryminału z elementami horroru jest tu tylko pretekstem do opowiedzenia poważnej historii, mojej osobistej, bolesnej, ale również uniwersalnej, w której wielu z nas może się odnaleźć ze swoimi wątpliwościami, niewygodami psychicznymi, może nawet traumami. W każdym razie jako interpretator „Oszpicyna”zająłbym się szukaniem drugiego i trzeciego dna tej historii. Sięgnąłbym pod spód, odchylił dywan i przyjrzał się, kto co tam pod niego zamiótł. Nie dla złośliwej satysfakcji wytykania ludziom hipokryzji, ale dla opowiedzenia przemilczanego, wstąpienia na drogę zdrowienia przez nazwanie paru rzeczy po imieniu. Najprawdziwszy horror – oto jedna z lekcji Stephena Kinga – to ten bliski, dobrze nam znany, który możemy zobaczyć na własne oczy. A to znaczy, że konstrukcja tej książki w jakimś sensie odpowiada zawartości, wbrew pierwszemu wrażeniu o „nieprzyzwoitości” zastosowania rozrywkowej formy do poważnej treści.

E.D.: Wspomniał Pan już o Stephenie Kingu. W Pana biogramie możemy przeczytać, że to Pański ulubiony pisarz. Czy którąś z jego powieści ceni Pan szczególnie? Jeśli tak, to za co?

K.A.Z.: Lubię wiele z nich, ale najbardziej chyba cenię „To”. Właśnie za fenomenalną umiejętność poruszania poważnych społecznych, psychologicznych i obyczajowych tematów za pomocą pasjonującej historyjki, banalnej i porażającej jednocześnie. Tam też są dzieci, które się boją, jak to dzieci, a potem niosą ten strach przez całe dorosłe życie i nie potrafią się od niego uwolnić. I jeszcze jedno. Głównym bohaterem jest pisarz, który jak demiurg poniekąd stwarza całą sytuację i kieruje emocjami pozostałych uczestników tej dziecięco-dorosłej przygody. Wątek autotematyczny, więc poważny, kapitalnie wpleciony w „niepoważny” horror. Bardzo też cenię „Rękę mistrza”, zbudowaną na jednym z najlepszych pomysłów twórczych: dzieło, które ma realną siłę sprawczą. Marzenie każdego artysty.

E.D.: A jakie są Pana inne literackie – bądź nieliterackie – „autorytety”?

K.A.Z.: Jestem wychowany na tak zwanej literaturze wysokiej i ulubieni pisarze mojej młodości to poeci. W kolejności: Tuwim, Baczyński, Herbert, Miłosz. W ogóle zawsze się uważałem za poetę i dopiero gdy skończyłem pięćdziesiątkę, nagle się to zmieniło. Co mogłoby znaczyć, że warto przez całe życie szukać tego właściwego środka wyrazu dla swoich literackich namiętności. Z drugiej strony, poetyckie nastroje prześladują mnie nadal, więc może kryminały i horrory to taka wewnętrzna przewrotność, autosarkazm. A kiedy mam dosyć literatury pięknej, czytam filozofów, Michela Foucaulta na przykład. On nas dosyć wnikliwie przejrzał.

E.D.: Czyta Pan kryminały? Jaka ostatnio przeczytana książka zrobiła na Panu największe wrażenie? A może serial?

K.A.Z.: Czytałem ich sporo w poprzednich latach, ostatnio trochę mniej. Coś mnie zmęczyło w powtarzalności motywów, schematów fabularnych, rysunku postaci. Kto wie, czy to znudzenie nie było jednym z czynników skłaniających mnie do pisania. Dlatego lubię przekraczanie ram gatunku, mieszanie stylów i konwencji, mącenie wątków poważnych i rozrywkowych. Coś się wtedy dzieje, jakaś bogatsza wtedy ta rozrywka. Przykłady? Na pewno „Millenium” Larssona było w tym sensie ważną lekturą, a w ubiegłym roku znakomity „Shantaram” Robertsa. Seriale oglądam zrywami. Jak dostanę wjazdu, to zaliczam cały sezon w kilka dni, a potem miesiąc, dwa przerwy. Ostatnio połknąłem „Detektywa”, oba sezony, choć wszyscy marudzili na drugi. Nie, też był dobry, tylko inaczej. „House of Cards”i „Breaking Bad” pochłonąłem jak nałogowiec, nie mogąc przestać. Ale jest wiele seriali polecanych przez znajomych, studentów, przy których odpadam zaraz na początku. Zrobiłem się wybredny. Nie wiem, może to pisanie tak demoralizuje?

Zdradzi Pan naszym czytelnikom, czy obecnie coś pisze Pan coś kryminalnego?

K.A.Z.: Właściwie już zdradziłem. Początek kolejnej trylogii z Andrzejem Krzyckim i Luckiem Bałysiem. Tym razem akcja będzie się działa częściowo na Kaszubach i Pomorzu, dlatego trylogia będzie się nazywała „pomorska”. W wakacje wybieram się na dłużej w okolice Słupska, żeby nałapać klimatów. Na razie mam trochę luźnych pomysłów oraz poważny zamiar skomplikowania życia beztroskiemu Bałysiowi, a dalej to się zobaczy. Nigdy do końca nie wiem, co piszę, raz uruchomione fabuły zaskakują i biegną własnym torem. I to jest w pisaniu bardzo fajne.

 

* Henryk Schönker (ur. 1931) – autor obrazów o tematyce Holokaustu i wspomnieniowej książki Dotknięcie anioła (2005), historii żydowskiego chłopca, który ocalał z Holokaustu. Część dzieciństwa spędził w Oświęcimiu.

Udostępnij