Wywiad z Hakanem Nesserem

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 23 czerwca 2015

"Nie jest dla mnie istotne, czy moje książki to kryminały. Ważne, aby opowiadać dobre historie"

Na początek zaskoczenie… Håkan Nesser mówi po polsku! No dobrze. Mówi to może za dużo powiedziane, ale zna całkiem sporo zwrotów, które wymawia ze znakomitym akcentem. Pisarz przyznał się, że swego czasu próbował zgłębiać tajniki polszczyzny, ale trochę zniechęcił go nadmiar form, jakie przyjąć może każde z polskich słów. Dlatego nasza rozmowa musiała się zacząć od pytania o jego związki z Polską.


- Podobno to nie jest Pana pierwsza wizyta w Polsce?


- To prawda. Byłem w Polsce już przynajmniej sześć razy. Ale w latach dziewięćdziesiątych. Powód był jeden i stary jak świat: kobieta.

- W takim razie jak to jest z polskimi kryminałami, czy polską literaturą w ogóle. Zna Pan? Czyta?


- Znam polską literaturę, ale nie kryminalną. Cenię, czytam i bardzo lubię choćby twórczość Wisławy Szymborskiej. Czytałem również „Quo vadis” Sienkiewicza, bo literackich noblistów po prostu wypada znać. I Jerzego Andrzejewskiego! Czytałem jego książki w latach siedemdziesiątych. Zapamiętałem zwłaszcza jego „Bramy raju”. To ciekawy przypadek. Nie ma kropek, nie ma dużych liter. To w zasadzie jedno bardzo długie zdanie. Ale kryminały? Nie kojarzę.

- Zanim stał się Pan pełnoetatowym pisarzem był Pan nauczycielem, prawda? Proszę powiedzieć, jak to się stało, że rzucił Pan edukację i zajął się tylko pisaniem.


- Prawdę mówiąc, przez wiele lat łączyłem pisanie z pracą w szkole, w której uczyłem szwedzkiego i angielskiego, a zdarzało się, że i historii. Moja pierwsza książka ukazała się w 1988 roku, a karierę nauczycielską zakończyłem w 1998. Czyli przez dekadę zajmowałem się jednym i drugim. Bardzo lubiłem uczyć, literatura jednak wygrała. Powód był prozaiczny. Moje książki zaczęły się robić popularne poza granicami Szwecji, co wiązało się z licznymi podróżami, literatura zaczęła więc coraz bardziej mnie pochłaniać. Nie miałem czasu, by godzić jedno z drugim.  

- Jest Pan autorem imponującej liczby książek, ale nie wszystkie z nich to powieści kryminalne. W „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret” wątek kryminalny pojawia się, choć ma drugorzędne znaczenie. Jak więc u Pana jest z zagadkami kryminalnymi? Od czego się zaczęło?

- Kryminał to trochę przypadek. To nie był mój cel ani z góry obrany zamiar. Wszystko zaczęło się od historii. I tak się złożyło, że była to historia kryminalna, inaczej nie dało się jej opowiedzieć. Spisałem ją, w zasadzie bez widoków na wydanie. Po wszystkim jednak okazało się, że kryminał to całkiem niezła pisarska konwencja. Proszę jednak pamiętać, że w czasach mojego debiutu nie istniało jeszcze coś takiego jak „szwedzka powieść kryminalna”, ten międzynarodowy boom miał się zacząć dopiero za jakiś czas.  
Większość moich książek to wątek kryminalny plus inne wątki w proporcjach pół na pół. Na przykład seria o inspektorze Barbarottim jest właśnie tak skonstruowana. Skupiam się w niej na czymś bardziej ogólnym niż intryga kryminalna. Zresztą nie przywiązuje żadnej wagi do gatunkowych etykietek. Nie jest dla mnie istotne, czy moje książki to kryminały. Ważne, aby opowiadać dobre historie.
 
- Pozwolę sobie na małą prywatę i przyznam, że jestem wielbicielką komisarza Van Veeterena. Zwłaszcza jego czarnego poczucia humoru. Pana powieści są w specyficzny sposób gorzkie i zabawne. Są osobne, a przez to dość mocno odbiegające od twórczości innych pisarzy szwedzkich, czy skandynawskich w ogóle. Skąd pomysł na takiego bohatera i fabułę?

- To trudne pytanie, a jedyną dobrą odpowiedzią jest, że pisze się zawsze to, co samemu chciałoby się przeczytać. Poza tym jestem odpowiedzialny wyłącznie za swoją twórczość, a nie za boom na szwedzką literaturę kryminalną. Piszę po swojemu. Wychodzę z założenia, że jeśli ja lubię to, co piszę, to jest szansa, że znajdzie się ktoś, kto również to polubi. Natomiast Van Veeteren jest bohaterem z klasycznym rodowodem. Żaden z niego unikat. Jest stary, zgorzkniały, pozbawiony złudzeń, ma czarna poczucie humoru. Tak samo jak choćby komisarz Maigret Simenon, czy inspektor Morse Colina Dextera. Van Veeteren jest również nieco zagadkowy. Trudno go rozgryźć, nie wiadomo, co siedzi w jego głowie. I wie więcej o życiu niż na przykład ja. Dzięki temu jest bardziej intrygującą postacią.

- Cykl o Van Veeterenie jest już sfilmowany. Był Pan zaangażowany w prace przy ekranizacji? Jak ocenia Pan finalny efekt?

- Jest takie amerykańskie powiedzonko, że jeśli chcą sfilmować twoją książkę, to bierz kasę, uciekaj i miej nadzieję, że efekt będzie dobry. Właśnie tak zrobiłem, nie angażując się w ogóle w prace adaptacyjne. Ucieszyłem się, że Van Veeterena zagrał Sven Wollter, bo to bardzo dobry aktor i pasował do tej roli. Trzy pierwsze części są dłuższe – mają po 180 minut, natomiast pozostałe sześć już tylko 90. Problem polega na tym, że trudno jest opowiedzieć całą książkę w półtorej godziny, wcisnąć całą historię w tę ramę. To wymaga cięć. Toteż uważam, że te trzy dłuższe filmy są lepsze niż pozostała szóstka. Choć do całego cyklu nie mam zastrzeżeń. Myślę, że był naprawdę dobry.

- Po polsku ukazało się dotychczas pięć powieści z komisarzem Barbarottim. Możemy liczyć na coś więcej? Będzie ekranizacja?

- Nie. Już wystarczy. To miał być kwartet, a i tak wyszedł z tego kwintet. Jestem już stary. Pewnie napiszę jeszcze kilka książek, ale chcę, żeby to było coś innego. Poza tym ostatnia część z komisarzem Barbarottim wyszła w Szwecji już kilka lat temu i od tego czas zdążyłem napisać już trzy inne książki.
Co zabawne, Barbarotti jest bardzo popularny w Niemczech. Za każdym razem, gdy tam jestem, aktor Dietmar Bär – który, nawiasem mówiąc, podkłada mój głos – pyta mnie o ciąg dalszy serii. I za którymś razem zapytał, czy może sam go dopisać. Wyraziłem zgodę. Zatem, jeśli pojawi się kolejna książka o komisarzu Barbarottim, to zapewne będzie ona napisana przez niemieckiego aktora Dietmara Bära, na pewno nie przeze mnie.
Natomiast faktycznie seria zostanie zekranizowana, w co tym razem jestem poniekąd zaangażowany, bo konsultowano ze mną scenariusze. Premiera pewnie za jakieś dwa-trzy lata. Będzie to duża, międzynarodowa koprodukcja, każda z części będzie mieć 180 minut, a aktora, który zagra Barbarottiego, wybrałem sam. Myślę, że to będą dobre filmy, a na pewno coś więcej, niż zwykły serial policyjny.

- Zastanawia mnie to, że oba cykle kryminałów Pana autorstwa są osadzone w fikcyjnych lokalizacjach. W przypadku Van Veeterena nie jest doprecyzowany nawet kraj. Dlaczego nie możemy wędrować śladami Pana postaci?

- Można próbować (śmiech)! Powód jest prosty. Gdybym zdecydował się na autentyczne lokalizacje, musiałbym robić dodatkowy research, czasochłonny i moim zdaniem zupełnie zbędny. Musiałbym sprawdzać każdą nazwę ulicy, miejsce, gromadzić i weryfikować mnóstwo danych. To na pewno jest fajne, gdy czyta się w innych książkach, ale niekoniecznie przyjemne, gdy samemu trzeba to robić. Zupełnie mnie to nie interesuje.
Co do Van Veeterena, w którym jest trochę Holandii, trochę Niemiec, a nawet trochę Polski, bo użyłem sporo polskich nazw, to wszystko zaczęło się od tego, że nie miałem w planach całego cyklu. Pierwotny pomysł był tylko na jedną książkę. Zastanawiałem się: gdzie chciałbym osadzić tę historię? W Szwecji? Nie. Gdzieś w Europie? Może być. Przyznaję, że bardzo lubię to niedookreślenie, ten brak pewności. Na tym zresztą polega pisanie. To zadawanie sobie pytań i szukanie intuicyjnych odpowiedzi. Poza tym uważam, że historia dzięki temu staje się bardziej uniwersalna. Wzrasta poziom czegoś, co nazwałem prawdą egzystencjalną. Im bardziej ogólna jest lokalizacja, tym wyższy jej poziom.

- Jak wygląda Pana praca nad kolejnymi fabułami? Jak Pan się przygotowuje do tego procesu? Czeka Pan na wenę czy przeciwnie: to ciężka, rzemieślnicza praca, osiem godzin dziennie, od poniedziałku do piątku?


- Pracuję organicznie, od pierwszego rozdziału do ostatniego. Czasem wychodzi dziesięć godzin dziennie, innym razem dziesięć minut. W idealnym dniu wstaję wcześnie rano, wyprowadzam psa, w czasie spaceru obmyślam fabułę, jem śniadanie i siadam do pisania na jakieś cztery godziny. Ale to nie zdarza się zbyt często.
Co do samego procesu pisania, to zawczasu mam przygotowany plan z zarysem fabuły. Niezbyt szczegółowy. Pisanie to proces kreatywny i w jego trakcie może „coś” się wydarzyć. Trzeba być na to gotowym. Gdybym miał wszystko szczegółowo obmyślone na samym początku, byłoby po prostu nudno.

- A po zakończeniu pisania? Kieliszek szampana?


- Nie (śmiech). Zaczyna się przepisywanie.

- Zdradzi Pan, nad czym Pan teraz pracuje? Jakiś kryminał, a może niekoniecznie?

- Plan był taki – jeszcze z czasów, gdy pisałem cykl z Barbarottim – że napiszę powieść z akcją osadzoną w Nowym Jorku – bo tam przez kilka lat mieszkałem, w Londynie – ta sama sytuacja, i w Berlinie – w którym ostatecznie nie zamieszkałem, ale powieść i tak powstała. Ukaże się wkrótce w Szwecji i jest zatytułowana „Jedenaście dni w Berlinie”.

- Nie mogę nie zadać pytania o kontynuację „Millenium” Stiega Larssona. Co Pan sądzi o tym projekcie, czyli pośmiertnym dopisywaniu ciągu dalszego?

- Skandal. To straszna szkoda, że coś takiego w ogóle powstało. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zrobiono to tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Wstyd.

- Ma Pan swoich literackich mistrzów? Niekoniecznie kryminalnych?


- O tak. Mam wielu literackich mistrzów, bo jest tylu doskonałych pisarzy. Przede wszystkim klasycy z Fiodorem Dostojewskim na czele. Nie mogę go pominąć, zwłaszcza za sposób, w jaki tworzył narrację i głębię jego opowieści. Tomasz Mann również jest znakomity. Poza tym Margaret Atwood, Iris Murdoch, Ian McEwan, Doris Lessing, Virginia Woolf. Kafka oczywiście. Jest tyle świetnej literatury, tylu świetnych pisarzy, z których, krótko mówiąc, się kradnie.   

- Wiem, że nie lubi Pan być porównywany do innych szwedzkich czy skandynawskich pisarzy, ale ciekawa jestem, czy utrzymuje Pan z nimi kontakty, przyjaźnie? A może sprawdza Pan, co napisała konkurencja?


- Prawdę mówiąc, mam już 65 lat i dzięki temu jestem poza wszelką rywalizacją. Zrobiłem to, co do mnie należało – i tyle. To zdecydowany atut mojego wieku. Ale oczywiście nawet w Szwecji są dobrzy, średni i słabi pisarze. Tych ostatnich wskazywać nie będę, aby nie narazić się na ewentualne kłopoty. Za to z jednym szwedzkim pisarzem faktycznie utrzymuje kontakt. To Johan Theorin. Obaj mieszkamy na Gamla stan w Sztokholmie, czyli można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami.

- Last but not least: Agatha Christie. Na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału świętujemy jej 125. urodziny i w związku z tym ciekawa jestem, jaki ma Pan stosunek do jej twórczości oraz czy ma Pan ulubioną książkę jej autorstwa.

- Christie napisała 80 kryminałów, przeczytałem około 50 z nich. Ale to było jakieś czterdzieści lat temu! Uważam, że Agathę trzeba czytać przez pryzmat takich historycznych okularów. Choć przyznaję, że niektóre z jej kryminałów są naprawdę dobre. Na przykład „I nie było już nikogo” to mistrzostwo. Jednak moją ulubioną książką jest „Zabójstwo Rogera Ackroyda”. To bardzo sprytna i inteligentna książka. Wydaje mi się, że wykorzystałem ją gdzieś w „Kim Novak”.

- Dziękuję za rozmowę.

 

Z Håkanem Nesserem rozmawiała Zofia Jurczak

Udostępnij