Globalizacja następuje na naszych oczach już od pewnego czasu – nie polityczno-geograficzna jednakże, nie ta, której czarne widma kreślą politycy, epigoni Orwella czy fantaści, jak choćby David Wingrove w cyklu Chung Kuo. To globalizacja ponad narodowymi podziałami, tożsama z odbiorem świata uniwersalnym językiem - ikon – najpierwszym sposobem percepcji, powszechnym WYSIWYG.Świat ikony wypiera świat litery, a konotacje neo-łacińskiego zwrotu
plus cola gratis zrozumiałe są chyba pod każdą szerokością geograficzną. I darmo sarkać na ten stan rzeczy, ot, w tę stronę nam przyszło i basta. W powieści Tomaszewskiego
UGI odpowiedzialne za to struktury medialne urastają do rangi demonicznego spisku. Bohater, Oskar Knop, nowojorczyk polskiego pochodzenia, wpada na trop pewnego konsorcjum o specjalności
advertising, Universal Global Investment, które zdaje się oplatać kolejne kraje totalitarnymi mackami. Knop jest poczytnym dziennikarzem i właśnie został uhonorowany prestiżową Nagrodą Kraina za dziennikarską bezkompromisowość. To jednak
de facto kolejny przejaw branżowego blichtru, Knop pracuje bowiem dla brukowca „Battery”, przez co wszelka „ideowość” jest czysto komercjalna; najlepiej zaś, gdy tyczy się kolejnego wywiadu ze współczesnymi, anarchistycznymi wywrotowcami (tzw.
contras).
Gdy UGI bezowocnie próbuje zwerbować Knopa, dochodzi u niego do szczerej konwersji: postanawia zdemaskować organizację, a za tym obłudne mechanizmy establishmentu. Musi przez to pokonspirować z głowami
contras, udać się do ojczystego kraju, przejść dla przykrywki psychiatryczną kurację… i jeszcze kilka rzeczy, których nie do końca udało się autorowi konsekwentnie spleść.
UGI jako thriller idzie w stronę
social-fiction, i jest konglomeratem kanonicznych w tym względzie tropów: Kafki, Orwella (Tomaszewski podchodzi jednak do nich z ironią), potem pigularza-Dicka, są nawet migawki pachnące Witkacym („lanser” mody wylizujący w restauracji talerz!). Wszystko ma tu ręce i nogi, morał z całości jest ważki i aktualny (choć może ciut już ograny…), jednakże lepiej byłoby, gdyby autor zdecydował na jedną z dwóch przestrzeni fabuły: oba epizody, nowojorski i polski, mają autonomiczny potencjał. W naszym, psychiatrycznym, jest miejsce na kilka przejmujących, keseyowskich psychodram (
vide historia Sylwii, upadłej gwiazdy medialnej!), na odmalowanie pigulanych
tripów, które są nośnikiem „reklamowego głodu” (bardzo zgrabnie), na, nieco uproszczone co prawda (Polska jest krajem
contras, oj, z lekka pretensjonalnie to brzmi) demitologizowanie narodowych kontestacji (trolejsi?...). I jest epizod z Manhattanu, który ujął mnie mocniej: kimże jest bowiem nasz Oskar Knop? Kolejnym importem ze Starego Świata, Kopciuszkiem zamienionym w dorobkiewicza, który czerpie pełnymi garściami – do znużenia! – z manhattańskich krynic, gdyż tego wymagają konwencje elit. (Przypomina mi się anegdota Zygmunta Kałużyńskiego, w której to Polański, oprowadziwszy znajomych z Polski po swej rezydencji, konkluduje: „Gdybym tego wszystkiego nie miał, oni wszyscy z branży przestaliby mnie szanować”). A w głębi ducha chce być jak Woody Allen, który najbardziej ceni sobie (Knop, nie Allen) wieczory w nowojorskich teatrach. I to jest w
UGI intrygujące, solidny dramat dziennikarza borykającego się z wątpliwościami, że kabotynami na równi są i jego chlebodawcy z establishmentu, i kontestatorzy pokroju
contras. Teoria spiskowa, rozegrana tutaj po łebkach, mogłaby dla mnie zupełnie nie istnieć. Zwłaszcza, że w obszernym epilogu, „uspokojeniu” i rozwiązaniu intrygi (autor świetnie zawiesza spodziewany suspens, dając zakończenie opozycyjne do Kafki: prawdziwe zło i słabości wynikają z nas samych...) Tomaszewski sięga poruszającej głębi: dreszcz wzbiera, gdy Knop wręcza nagrodę Kraina swemu następcy, doznając w tej sztafecie olśnienia i … godząc się z samym sobą (brzmi to gorzko, i prawdziwie cynicznie!). A już obrazek z krwawą plamą na koszuli – jest
pointą mistrzowską.
Szkoda, że autor nie zdecydował się wyciągnąć thrillera z samej tylko opowieści dziennikarskiej. W jego globalnym spisku, po prostu, za mało nerwu, zbyt mało tej, uprawnionej tematem, klaustrofobii Kafki, którą w konwencji szpiegowskiej wycisnął do dna choćby John LeCarre w
Ze śmiertelnego zimna. Szkoda, bo mogło być brawurowo. A tak – jest zaledwie przyzwoicie.
P.S.
UGI otwiera wydawniczą serię
Ze strachem, przy czym okładka powieści zupełnie pomyłkowo kieruje czytelnika na tropy
noir. Dopraszam się stanowczo w przyszłości marketingowej poprawy. Chyba, że wydawca ironizuje sobie z czytelnika (przepraszam, Konsumenta), odwracając motyw
what you see is what you get? Hmm… Raczej jednak nie.
Ugi
Mirosław Tomaszewski
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 342
Format: 12,5x19,5 cm , oprawa broszurowa
ISBN:83-89755-77-7
Rok wydania: 2006