Inspektor policji w szwedzkiej miejscowości Ystad, Kurt Wallander, od niemal roku jest na urlopie. Leczy (długie spacery po wybrzeżu oraz inne, bardziej „męskie” sposoby) traumę po zabiciu człowieka na służbie (Biała lwica). Gdy powieść się zaczyna, Wallander nosi się z decyzją ostatecznego porzucenia służby. Wówczas jednak – spotyka znajomego, Stena Torstenssona, który prosi go o przyjrzenie się dziwnej śmierci jego ojca, szanowanego doradcy finansowego. Niby można brać pod uwagę wypadek samochodowy we mgle, jednak ostatnie zmiany zachowania ojca wzbudzały inne podejrzenia. Inspektor nie będzie sprawą zainteresowany, dopóki – kilka dni później - nie zginie także Torstensson.
Mankella trzeba lubić i na Mankella trzeba się za każdym razem przestawiać. Osobiście uważam, iż w
Mężczyźnie, który się uśmiecha nawet bardziej niż w poprzednich wydanych u nas pozycjach (obecna chronologicznie ma numer 4.). Dlaczego? Bo czasem detaliczne opisywanie nam śledczych procedur można utożsamić wprost z nudą. Zaznaczam, nie jest tak źle, książeczkę na pewno trzeba znać – jeśli jest się ze szwedzkim autorem na bieżąco to oczywiste, ale tym, którzy chcą go poznać przez tę powieść, polecam zacząć od poprzednich. Faktem jest, że świat Wallandera konsekwentnie odsłaniany daje radość ponownego przebywania w nim; dodam – „smutną” radość, czy gorzką, bo raczej słońca w mankellowskicm cyklu zbyt często nie widujemy. Choć żal bierze, iż nasz wydawca jednak nie trzyma się oryginalnej kolejności: trzeba samemu dopasowywać powiązania między postaciami i wydarzeniami z innych tomów, a czasem okazuje się to być bardzo istotne.
Próżne jednak gadulstwo: poza walorami powieści policyjnej – Mankell bowiem nie bawi się w literackie kuglarstwo – autor mocno nacisk na społeczno-obyczajowe tło współczesnej mu Szwecji (to zresztą charakterystyczna cecha obu przodujących obecnie przedstawicieli „szkoły skandynawskiej” – patrz
Jo Nesbo ). Mikroświatek miasteczka Ystad staje się u Mankella laboratorium analizy pewnych zmian mentalnych Szwecji: kraju, który budował na izolacjonizmie i mocnym systemie socjalnym; i w ten konserwatywny, stały dobrobyt wkrada się, wraz z nowym, szalonym wiekiem, brutalizacja, zanik międzyludzkich więzi, czarne strony kapitalizmu… Wystarczy szybka kwerenda na cykl o Wallanderze by zobaczyć, jaka tendencja wychodzi z figur, którymi Mankell gra: tajne stowarzyszenia, rozpad ZSRR i porachunki mafijne, apartheid w Afryce (Afryka interesuje Mankella szerzej, zresztą dzieli swe życie między Szwecję a Mozambik), imigranci, przekręty finansjery… A wszystko to materializuje się symbolicznie zawsze bardzo wyrafinowanymi (nieraz groteskowymi) przestępstwami. To, co zgniłe z nowoczesnego świata, przecieka do świata „zwyczajności”, zdaje się mówić Mankell. Tutaj także: wszystko wskazuje, iż za sprawą stoi międzynarodowy biznes – reprezentowany w osobie mieszkającego w zamczysku, zasłaniającego się rotami sekretarek i goryli, biznesmena (o osobliwm poczuciu humoru) Alfreda Harderberga. To właśnie handel zagraniczny, ważna ostoja szwedzkiego systemu, okazuje się być także przeżarty korozją ponadnarodowej prywaty…
Mankell buduje nastrój na tym, co zwykle. Szarość Skandynawii, powiewy wiatru, otwarte przestrzenie, wieczne mgły – już to buduje klaustrofobię, a podkręca ją jeszcze duchota zbrodni i intrygi. Wallander spędza czas w większości na naradach, w biurze, wśród przesłuchań, rozmów i stert papierzysk. Co ważne – po raz kolejny widać wyraźnie, iż Mankell w pewien sposób przedstawia apoteozę międzyludzkiej solidarności: Wallander działa zespołowo, nawet zresztą inaczej nie byłoby to możliwe. Policja jako taka jawi się po trosze jako ostatnia komórka konserwatyzmu, ostoi spokoju… Choć także „nadpsuta” od środka: zmęczeniem materiału ludzkiego… Jak to pięknie, i trafnie ujął pewien zachodni krytyk, określając naszego inspektora mianem „dobry glina, smutny glina”… Przekłada się to także na całość mankellowskiej serii.