Czwarty mąż, Paul Verhoeven

Autor: [press]
Data publikacji: 12 czerwca 2008

Czwarty mąż

Autor: Paul Verhoeven

Nie dane mi było (na razie) poznać biegle języka niderlandzkiego, ale z uporem maniaka tłumaczył będę tytuł oryginalny jako Czwarty mąż – nie zaś Czwarty mężczyzna. Dlaczego? – to się za chwilę wyjaśni. Film pod takim tytułem nakręcił Paul Verhoeven – artysta znany głownie z wysokobudżetowych produkcji hollywoodzkich, który nie tak dawno wypiął się na Miasto Aniołów oraz Fabrykę Snów i wrócił do ojczystej depresji holenderskiej. Łatwo wpaść na to, że trafił do Stanów nie bez powodu - realizował w Holandii filmy znakomite, czego jednym z najlepszych przykładów okazuje się właśnie przewyborny Czwarty mąż. Wcześniej miał już za sobą słynnego Żołnierza orańskiego, a przed sobą spazmatyczne Ciało i krew - był zatem wtedy w radosnym apogeum sił twórczych. Co widać, słychać i czuć także tutaj.

Tenże film Verhoevena jest czymś w rodzaju przygrywki do Nagiego instynktu – tym większa okazuje się frajda, kiedy zestawia się ze sobą te dwa dzieła. Oto opowieść o znanym (?) pisarzu – co ważne: geju i alkoholiku zarazem – który z Amsterdamu wyrusza do małej mieściny na spotkanie autorskie. Zapoznaje na nim pewną sympatyczną panią, z którą – nie bez odrobiny wstrętu – spędza aktywnie noc i postanawia zostać na parę kolejnych dni. Powód: dostrzega zdjęcie młodego, atletycznego osobnika w slipkach, który w tym samym czasie - jako chłopak gospodyni - ma bawić na jej pokojach. Pod pretekstem pisania książki postanawia zająć się owym kolegą, co nie do końca mu się udaje.

Przykro jest zdradzać intrygę, ale to konieczne: okazuje się nagle, że urocza i młoda jeszcze kobieta miała wcześniej trzech mężów, którzy zginęli w nieszczęśliwych i nader dziwacznych wypadkach. Zalkoholizowany pisarz – podatny na fikcję, działanie własnej wyobraźni oraz last but not least chorobliwie podniecony – podejrzewa, że padli oni ofiarą kobiety-modliszki, która czyha teraz na czwartą ofiarę, czyli kolejnego męża. Pojawia się tylko pytanie, kogo wybierze: pisarza-pijusa, który lubi chłopców, ale i z kobietą jakoś da radę, czy atletycznego efeba, który na co dzień jest pracowitym hydraulikiem w Kolonii...

Verhoeven prowadzi narrację w absolutnie pewny i wirtuozerski sposób – w naturalny i obiektywny obraz wprowadza subiektywne wizje pisarza (sny, grę rozgorączkowanej wyobraźni, scenki deliryczne), który jak automat zaczyna łączyć je z wydarzeniami realnymi. Reżyser głównie igra z ikonografią chrześcijańską – bo podczas spotkania zapijaczony gryzipórek afiszuje się ze swoim katolicyzmem rzymskim – co czyni ze sporą dezynwolturą i iście laickim zacięciem: dodajmy, że w finale bohater twierdzi, że ma bezpośrednio do czynienia z cudowną interwencją Matki Boskiej we własnej sprawie. Przypomina to wszystko nieco Briana de Palmę, który także zwykł igrać konwencjami, śmiało pastiszować i lubować się w bardzo, ale to bardzo czarnej komedii. Verhoeven jednak nie celebruje aż tak bardzo własnego warsztatu – popisy montażowe są mu obce, prowadzi bowiem całość nader rzeczowo i funkcjonalnie. Z tym większa frajdą ów mocno paranoiczny film się ogląda: Verhoeven nie bawi się kosztem innych reżyserów czy nas samych – bawi się wraz z nami przygodami swoich tyleż dziwacznych, co zupełnie realistycznych protagonistów. Bardzo mu w tym pomagają aktorzy, którzy znakomicie wyczuli intencje Verhoevena i idealnie zaprezentowali je na ekranie: zarówno przekomiczny Krabbé (który potem także wylądował w Hollywood, gdzie specjalizuje się w rolach jakichś podejrzanych typów i/oraz cynicznych lowelasów), jak i fikuśnie zalotna Soutendijk (u nas znana z filmu... Zanussiego) nie popadają w zgrywę, lecz świetnie tonują cieniuśką powagę brechtowskim dystansem do roli. Reżyser tworzy rodzaj zabawowej łamigłówki, w której rozstrzygnąć musimy rzecz najistotniejszą: zaakceptować punkt widzenia alkoholika (któremu wszystko układa się w całość z powodu własnych snów i alkoholowych skłonności do logiki paranoicznej), który w dodatku okazuje się atrakcyjniejszy fabularnie, czy też go odrzucić i przyjąć chłodną postawę lekarza, który ze spokojem słucha opowieści szaleńca i stara się wyprowadzić go z błędu. Można – oczywiście – przyjąć jeszcze inne interpretacje: choćby taką, że widzimy po prostu ekranizację kolejnej książki samego Gerarda, w której wciela się w postać jej bohatera, czyli własne alter ego.

Urokliwe w tego typu konstrukcjach – których rzecz jasna Verhoeven nie wymyślił, ale bardzo zgrabnie złożył w całość, produktywnie wykorzystał i znamienicie pokazał na ekranie – jest poczucie wolności widza, który ma pełnię władzy na przekazem. Im bardziej ten jest gęsty, niejasny i wieloznaczny – tym rozkoszniej czuje się widz w swojej władzy oceny sytuacji. Czwarty mąż jest zatem rodzajem filmowego żartu, nakręconego jednak w tak mistrzowski sposób, że sam się waloryzuje: wraca się do niego wielokrotnie mimo znajomości finału. Verhoeven dowodzi, że był i jest jednym z najciekawszych i najbardziej konsekwentnych twórców kina ostatnich 30 lat, czego dowodem będzie również jego ostatni film Czarna księga – w Polszcze zupełnie schlastany przez tzw. krytykę oraz obejrzany przez garstkę widzów. Nie znam niestety Verhoevena osobiście – a chciałbym tego bardziej niż pracy w Biedronce - ale jestem pewien, że się tym absolutnie nie przejmie.

 

CZWARTY MĄŻ / DE VIERDE MAN
reżyseria: Paul Verhoeven
scenariusz: Gerard Soeteman i Gerard Reve (według powieści Gerarda Reve)
zdjęcia: Jan de Bont
muzyka: Leok Dikker
w rolach głównych: Jeroen Krabbé, Renée Soutendijk. Thom Hoffman, Dolf de Vries
Holandia 1983
102’

 

Udostępnij

Sprawdź, gdzie kupić "Czwarty mąż" Paul Verhoeven